Po sali rozszedł się głęboki głos,
czytający listę nazwisk. Zapewne w tym momencie odbywało się coś, na kształt
przypisywania uczniów do nauczycieli lub coś w tym rodzaju. Takie przynajmniej
odniosłam wrażenie. Gildia i jej zwyczaje wciąż były dla mnie czymś nowym.
- Chodźmy – rzucił zabójca stojący
za moimi plecami i zaprowadził nas do innej, pustej komnaty zamku.
- Powiedz mi – rzekłam, nim zdążył
coś powiedzieć – dlaczego jestem Shi no namidą. Znaczy, nie dlaczego, bo to już
wiem, to było złe pytanie. Dlaczego Shi no namida, to Shi no namida, a nie, no
nie wiem, na przykład Kaczka w marynacie? – spytałam tak poważnym tonem, że aż
bezuczuciowość Yoshito pękła i parsknął z rozbawienia.
Kenshi spojrzał
na mnie jak na idiotkę, a później przeniósł pytające spojrzenie na
chichoczącego chłopaka. Nie odzywał się przez chwilę, jakby rozmyślał nad
odpowiedzią.
- Ponieważ Shi no namida niesie ze
sobą wiele łez – powiedział po namyśle. – W korytarzu po lewej znajduje się
część należąca do klanu Shin. Znajdziecie tam swoje pokoje – dodał.
- Ahh! I jeszcze jedno, ostatnie,
malutkie pytanko, takie szybciuteńkie. Skoro to ja jestem Kaczką w marynacie,
to dlaczego Yoshito przechodzi przez ten sam trening, co ja?
- Jesteś tylko człowiekiem,
którego można zabić. Yoshito zna swoją powinność – wytłumaczył. – Ja sam byłem
na jego miejscu, a stałem się Shi no namidą.
- Czyli białasek jest częścią
zamienną do Kaczki w marynacie? Słodko – skomentowałam, prychając niczym kot
pod nosem.
Wchodząc do korytarza,
prowadzącego do naszych pokoi, usłyszałam cichy śmiech mężczyzny, zapewne
rozbawionego moją odpowiedzią. Hanami Uchiha 1 – Gildia Skrytobójców 0. Już
myślałam, że są tu tylko sami bezuczuciowi dranie. Miła odmiana.
- Jutro rozpoczynamy trening!
Bądźcie gotowi – rzucił po chwili, nim całkiem zniknęliśmy mu z pola widzenia.
***
Jak zapowiedział, następnego ranka,
ubrani w fikuśne stroje gildyjne, staliśmy po środku dużej sali w podziemiach
zamku. Pomieszczenie to, o dziwo, niewypełnione było kratami i łańcuchami –
czego spodziewałam się po lochach zamku. Zamiast tego znajdowały się tutaj
drabinki, drążki i poręcze do ćwiczenia akrobacji powietrznych.
- Zaczynamy ćwiczenie podstawowej
umiejętności Skrytobójcy. Przemieszczania się po dachach, zwinnie, szybko i jak
najciszej. Od dzisiaj, aż do momentu, który uznam za stosowny, będziecie skakać
po tych przyrządach – powiedział Kenshi.
- Ok, tylko co jest w tym takiego
trudnego? – spytałam, przechylając lekko głowę w lewo.
- Musicie to zrobić siłą mięśni,
bez użycia czakry. Połowa Skrytobójców nigdy nie była ninja i nie będzie, a
musi sobie z tym radzić. Jak już mówiłem, to podstawowa umiejętność – rzekł –
po za tym, czakrę można wyczuć – dodał, a ja miałam wrażenie, że uśmiechał się
ironicznie pod tą swoją drewnianą maską.
- No robaczki, kicu, kicu, kic –
zażartował, poganiając nas w stronę drabinek.
Westchnęłam cicho, przekręciłam
oczami i demonstracyjnie zarzuciłam włosami, jak to robiła ciotka Ino.
Właściwie sama nie wiedziałam czemu, ale nie odpuszczała mnie ochota na
żartowanie. Może to przez ulgę po sześciomiesięcznym napięciu, albo przez
obecność zabójcy. Znam go praktycznie od wczoraj, ale czuję, jakbym znała go
całe wieki. Czuję się odprężona, gdy widzę te jego brązowe, roztrzepane kudły,
niesfornie opadające na maskę i świecące czarne oczy. Tak samo intensywne jak u
wujaszka Sasuke. Dziwne wrażenie, zwłaszcza że nigdy go nie czułam wobec
nieznajomych. Jedynie przy Itakoi’m. Czyżby ze Skrytobójcą łączyła mnie ta
niewidzialna nić porozumienia, jak z mężem mojej siostry?
- Och, a może pokażesz nam, jak
się wykonuje tę podstawową umiejętność? – spytałam, spoglądając pytająco na
mężczyznę.
Ten pokręcił głową z
niedowierzaniem, lecz skierował się w stronę urządzeń i szybko wskoczył na
jeden z nich. Zaczął przeskakiwać z jednego drążka na drugi, przytrzymując się,
podciągając lub obracając wobec niektórych. Inne przeskakiwał, jakby skakał po
kamieniach na rzeczce, a nie drążkach dziesięć metrów nad ziemią, gdyż na
takiej wysokości znajdowały się niektóre elementy.
Zachłysnęłam się powietrzem, gdy
spadł i niespodziewanie złapał się za część dwa metry nad ziemią, nie stękając
przy tym z bólu. Każdy normalny człowiek spadając z takiej wysokości i łapiąc
się tak, jak on w locie, chociaż by jęknął, czując jak ręce mu wypadają ze
stawów.
Nie wiedząc o tym w tym momencie, Kenshi uzyskał mój niemy szacunek. A im
starsza byłam i im więcej rzeczy widziałam, tym trudniej było go uzyskać. On wykonał
taki manewr, a także pozostałe bez użycia czakry. Wydawało się to niemożliwe. Wiedziałam
jednak, że niedługo sama będę to umiała.
- No dzieciaki, do roboty – rzucił,
zeskakując i zatrzymując się zaraz przede mną.
Do moich nozdrzy doszedł jego
przyjemny, męski zapach, nie potu, lecz po prostu jego ciała. Słyszałam, jak
ciężko oddycha ze zmęczenia pod maską, lecz jego oczy zdawały się nie ukazywać
wysiłku. Jego oczy były hipnotyzujące. Takie czarne, takie głębokie, takie
pociągające, takie tajemnicze. Czułam, jak pod naporem jego spojrzenia, świat
pod moim nogami się rozpada. Jego wzrok zaburzał czasoprzestrzeń, zmieniał
rzeczywistość, przenosił do równoległego wymiaru. To spojrzenie sprawiło, że
mój oddech chwilowo się zatrzymał. Przez brak dostępu tlenu do mózgu, zaczął on
świrować i pokazywać mi niestworzone wizje. A może to hipnoza jego oczu to
robiła. Czułam się, jakbym wpadła w genjutsu. Tylko przez jedno spojrzenie!
Kenshi
odchrząknął na tyle głośno, by wybudzić mnie z transu. Podskoczyłam
przestraszona i bez słowa ruszyłam do poręczy, po których łaził już Yoshito.
- Pamiętajcie, bez czakry! Jeżeli
wyczuję cokolwiek, a wierzcie mi, że wyczuję na pewno, nie ważne jak dobrze się
kryjecie, to zaczynacie wszystko od początku – rzucił za plecami nasz sensei.
Jeżeli Sasuke ma takie oczy jak Kenshi, to nie dziwię się, że matka się
w nim zakochała na zabój w młodości. Dobrze, że na mnie on tak nie działa. Byłoby
źle. Teraz, przez to głupie spojrzenie zabójcy, mam głupie motylki w brzuchu.
Co się dzieje?
Wskoczyłam na najniższy drążek i
przeskoczyłam na następny. Nim jednak przeskoczyłam dalej, usłyszałam głośnie
„Shi no namido!” i musiałam zacząć od początku. Szykował się naprawdę ciężki
dzień, a obecność wpatrujących się we mnie czarnych oczu, niczego nie
ułatwiała.
***
Spojrzałem wymownie na rozmówcę.
Ten jednak, zdawał się być niezrażony moją postawą i uparcie wpatrywał się w
punkt przed sobą.
- Żartujesz, prawda? – spytałem,
chcąc się upewnić, czy się nie przesłyszałem.
- Nie, jestem całkiem poważny.
Nasze plany nie wypaliły, zamiast więc urządzać jakieś permutacje, wolę sam
przystąpić do tych wariacji i wyznaczyć prawdopodobieństwo powodzenia – rzucił,
a ja spojrzałem na jego nieobecną twarz.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, o
czym mówisz? – spytałem, nie będąc pewnym jego racjonalnego myślenia.
- Och, w zupełności. Tak się
stanie i już. Jestem pewien, że to zrozumie – dodał, wstając.
Wyszedł, pozostawiając mnie
samego. On był zdrowo porąbany, myśląc że ona się na to zgodzi. W kościach
jednak czułem, że to ja się mylę, a nie on.
***
Przez tydzień skakaliśmy po
urządzeniach w tej sali, nim Kenshi
zabrał nas na ćwiczenia do pobliskiego miasteczka. Ponieważ my przechodziliśmy
kurs przyspieszony, więc jako jedynym, pozwolono nam opuścić zamek.
Przez ten tydzień ćwiczeń, udało
mi się nawet dostać kilka razy na szczyt konstrukcji bez upomnienia i
zaczynania od nowa. Nie byłam jednak pewna, czy tak samo uda mi się to zrobić
na dachach.
Zabójca puścił nas od razu na
głęboką wodę i bez przygotowania rozkazał skakać po budynkach, mimo strug
deszczu. Zabawa była o wiele trudniejsza, niż w pomieszczeniu. Tam nie było
poślizgu na elementach, zresztą po czasie znało się sekwencje na pamięć. Tutaj
zdani byliśmy jedynie na refleks i spostrzegawczość. Nie na każdym bowiem domu,
było się za co złapać lub oprzeć. A deszcz utrudniał wszystko. Nic więc
dziwnego, iż podczas jednej godziny zaczynałam bieg od początku szesnaście
razy. Używanie czakry było nawykiem, robiłam to machinalnie, nawet o tym nie
myśląc. Po tylu latach ćwiczeń ninja, było to dla mnie jak oddychanie, a o tym
się po prostu nie myśli, tylko to robi. Trudno więc mi było w tak krótkim
czasie się tego oduczyć, szczególnie, jeśli spadam albo tracę równowagę!
Na nieszczęście, Yoshito
przychodziło to o wiele łatwiej. Tłumaczyłam to tym, że był do tego szkolony
przez ojca. No i współpracował z gildią jako wolny strzelec, więc miał
doświadczenie. Ja natomiast byłam w tym zielona i gorsza. Nie lubiłam być
gorsza, więc strasznie mnie to frustrowało.
Prychając cicho pod nosem ze
złości, wróciłam na początek trasy i przygotowałam się do ponownego startu.
Byłam przekonana, że połowa razy, gdy byłam cofana przez Kenshi’ego na początek, była całkowicie bezpodstawna. Spodobało mu
się, po prostu, męczenie mnie, ot co! Nie mogłam, po prostu nie mogłam być w
tym tak beznadziejna. Jestem Uchihą, do cholery!
- Przeziębiłaś się? – usłyszałam
ciche, rozbawione pytanie przy uchu.
Nie przestraszyłam się jednak,
gdyż dobrze wiedziałam, że ktoś się za mną skrada. W czym jak w czym, ale w
nasłuchiwaniu, przez tę moją przejściową ślepotę, to ja jestem mistrzem.
- Nie – odwarknęłam, na co
mężczyzna zachichotał. – Specjalnie mnie cofasz, no nie? – spytałam.
- Oczywiście! – rzucił zbyt
entuzjastycznie, by było to możliwe. – Tylko po to, by móc na ciebie popatrzeć.
Zaraz może odwołam Nowicjusza, by zostać z tobą tylko sam na sam, Shi no namido
– dodał, porozumiewawczo trącając moje ramię.
- Mógłbyś? – zapytałam ironicznie,
a ten zaśmiał się cicho, a dźwięk ten sprawił, że i ja się uśmiechnęłam.
Korzystny dla mnie był fakt, że
deszcz utrudniał widoczność, a tym samym wpadnięcie w genjustu jego oczu.
Nie uprzedzając go, podskoczyłam i
złapałam się dłońmi za wystający fragment dachu, by następnie gładko się
podciągnąć i stanąć na nim nogami. Odwróciłam się w jego stronę i posłałam mu
buziaka, rozpływając się w strugach deszczu niczym magik.
***
Yoshito zdał test! Tylko to
krążyło mi po głowie. Zdał wcześniej niż ja. Nawet właściwie nie wiem kiedy, bo
dowiedziałam się o tym przed chwilą od Szermierza. Przyszedł na trening we wsi
i zapowiedział, że Yoshito ma wolne, bo zdał. Wolne żarty! Nie wiedziałam nawet,
że z tego będzie test!
Zazgrzytałam zębami, warknęłam pod
nosem, dodatkowo puszczając wiązankę przekleństw w stronę obu mężczyzn i
wskoczyłam na budynek, by rozpocząć ćwiczenia. Znowu lało, a jakże. Cały świat
musiał stanąć przeciwko mnie, no bo jak inaczej? A na dodatek Kenshi postanowił poskakać dzisiaj ze
mną, by uświadomić mi niby, w którym momencie robię błędy. Spojrzenie jego
czarnych oczu spoczywające na moich plecach, całkowicie zwiększyło margines
moich błędów. Nie potrafiłam się skupić, używałam czakry. A ten wszystko robił
bez niej z taką łatwością! Podziw urósł, a jakże!
Odbiłam się od jednego z dachów w
kierunku drugiego. Jednak źle obliczona prędkość, sprawiła że zaczęłam spadać,
nim do niego doleciałam. Chaotycznie zamachałam rękami, by znaleźć jakiekolwiek
oparcie – i udało mi się. Okazał się być nim parapet jednego z większych okien.
A wybór ten był dla mnie niekorzystny, gdyż całą jego powierzchnię pokrywały
kawałki szkła. Szkła, które wbiło się w moje dłonie, raniąc je i sprawiając, że
zaczęła z nich płynąć krew.
Przeklęłam siarczyście pod nosem
na swoje nieszczęście i z trudem podciągnęłam się, by stanąć na tym pechowym
parapecie. Następnie złapałam dłońmi kratę, za którą znajdowało się zbite okno.
Nogi umieściłam w innych oczkach i wspinałam się po nich tak długo, aż się nie
skończyły. Wysilając swoje ramiona, złapałam za portal, który nie wiedząc czemu
zdobił okno, a nie drzwi, zawieszając się na nim. Odetchnęłam głęboko, by
następnie, korzystając jedynie z siły ramion, przeskoczyć nad portalem i złapać
się za dach, znajdujący się pół metra nad nim. Była to bardzo trudna akrobacja
grożąca stuprocentowym niepowodzeniem, ale jakimś cudem udało mi się złapać za
krawędź dachu. Stękając cicho, podciągnęłam się ponownie i stanęłam na dachu, kończąc
całą sekwencję obowiązkowym odetchnięciem.
Wyjęłam okaleczone dłonie spod
długich rękawów płaszcza, który niekiedy nieznośnie przeszkadzał w akrobacjach
i w świetle księżyca, migającego pomiędzy strugami deszczu, zaczęłam wyciągać
kawałki szkła.
- Czemu się zatrzymujesz? – usłyszałam
głos Szermierza, który nie wiedząc czemu zawrócił, by do mnie dołączyć.
Momentalnie opuściłam dłonie,
chowając rany, sama dokładnie nie wiedząc, czemu to robię.
- Te rękawy… strasznie mi niekiedy
przeszkadzają. Mogę je obciąć? – spytałam, zmieniając temat.
- Gdy skaczesz, rozkładaj ręce tak,
by zsuwały się one z dłoni – to wszystko ułatwia – rzekł. – To część stroju,
nie możesz się go pozbyć – dodał.
Westchnęłam cicho i nerwowo
dotknęłam jednej z dłoni, gdy krew spływając załaskotała mnie po palcu. Wzrok
Szermierza natychmiastowo spoczął na moich rękach. Bez pytania podszedł,
chwycił za nie i odsłonił rękawy.
- Krwawisz – rzekł.
- Naprawdę? Jejciu, ratuj,
wykrwawiam się! – zażartowałam, śmiejąc się nerwowo, w duchu ponownie
przeklinając mojego pecha.
Kenshi zmusił
mnie, poprzez podniesienie mojego podbródka, do spojrzenia mu w oczy. Walczyłam
przez chwilę z chęcią zatopienia się w jego czarnych tęczówkach, lecz po prostu
nie mogłam z tym wygrać. To było silniejsze ode mnie.
Spojrzałam w jego oczy i jęknęłam
cicho, czując jak wpadam w hipnozę, a nogi uginają się pode mną.
- To nie jest temat do żartów –
rzekł zimno. – Dłonie są główną bronią Skrytobójców i musisz o nie dbać. Gdzie
są twoje rękawiczki? – zapytał.
Przekręciłam głowę pytająco, nie
będąc w stanie zrobić niczego innego. Jego oczy… były zbyt intensywne,
pociągające, seksowne i tajemnicze. Seksowne? O czym ja myślę? To wszystko było
winą tych szaleńczo kruczoczarnych tęczówek.
Kenshi
podniósł swoją dłoń naprzeciwko moich oczu, zasłaniając chwilowo swoje. Tylko
dzięki temu mogłam zauważyć czarną rękawiczkę bez palców, którą miał założoną.
- Rękawiczki. Rozumiem, że nie
miałaś ich w swoim stroju. Najwyraźniej Kokuryū
o tym zapomniała – rzekł. – Chronią ręce przed szkłem i innymi drobinkami, a
dodatkowo zwiększają przyczepność. To odpowiedź, dlaczego tak bardzo się
zsuwałaś ze śliskich elementów. Po za tym, nie miałabyś pęcherzy – dodał,
dotykając moich dłoni w miejscach, gdzie wyskoczyły mi bąbelki.
Nie usłyszałam jednak całej jego
wypowiedzi, gdyż ciepły dotyk jego dłoni i czarne oczy, przeniosły mnie do
innego wymiaru. Część świadomości, która jednak pozostała w tym miejscu i
czasie, a nie była akurat zajęta utrzymaniem mojego ciała w miejscu, zarejestrowała,
iż nazwał moją matkę Kokuryū. Był to
pierwszy raz, gdy usłyszałam ten przydomek w odniesieniu do mojej matki, a nie
do sztyletu. Zapewne to takie imię nosiła w Gildii, tak samo jak Kenshi, czy moje Shi no namida.
- Chodź, koniec ćwiczeń na dziś.
Zajmę się twoimi dłońmi – powiedział.
Trzymając mnie za nadgarstek lewej
ręki, gdzie nie miałam Urządzenia, zmusił mnie do zeskoczenia z dachu i
poprowadził w nieznane mi uliczki wioski. Wszystko było tu dla mnie nieznane,
gdyż widziałam ją jedynie nocą i to z perspektywy dachu. Mimo wszystko, mimo
niepewności i niewiedzy, dałam mu się prowadzić, ciesząc chwilą wolności poza
więzieniem jego czarnych oczu.
Zaprowadził mnie do zaułku, nad
którym znajdowało się sporej wielkości okno. Ze słyszalną niechęcią w głosie
kazał mi wskoczyć na jego parapet, co uczyniłam bez większego trudu, zaciskając
zęby, gdy zabolały mnie moje poranione dłonie. Chwilę później znalazł się obok
mnie i za pomocą pióra sokoła otworzył okiennice. Wskoczyliśmy do środka przez niezamknięte
okno.
Panującą w pomieszczeniu ciemność
rozświetliło światło, które włączył Kenshi.
Na umeblowanie pokoju składały się dwa połączone futony, mały stoliczek, wokół
którego ułożono poduszki, szafa w ścianie i drzwi, zapewne do łazienki.
- Gdzie jesteśmy? – spytałam.
- W domu Gildii. Znajdziesz taki
praktycznie w każdej Ukrytej Wiosce i większych wioseczkach, takich jak ta.
Oznaczone są wizerunkiem sokoła na okiennicach – rzekł. – Tam jest łazienka –
dodał, wskazując drzwi. – Najpierw się umyj, później zajmę się twoimi dłońmi.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
- Spędzimy tu noc, a ja
przynajmniej nie mam zamiaru siedzieć przemoczony. W łazience znajdziesz wszystko,
czego potrzebujesz – wyjaśnił.
Dotknęłam niepewnie maski, a ten
rzekł, jakby rozumiejąc ten gest.
- Maskę możesz zdjąć. Znajdujemy
się tu tylko we dwoje, a w takich sytuacjach jest to zezwolone. Obiecuję, że
nie powiem nikomu, że jesteś brzydka – zażartował.
Warknęłam cicho pod nosem na jego
insynuacje co do mojej brzydoty i ruszyłam do łazienki. Jak się okazało, zabójca
miał rację. Przestrzeń zapełniona prysznicem, umywalką, toaletą i szafkami
spełniała wszystkie moje oczekiwania i zapewniała spełnienie moich potrzeb. W
szafkach wiszących nad umywalką znalazłam ręcznik, przybory do kąpieli, a nawet
koszulę na przebranie.
Z ulgą zdjęłam drewnianą maskę i
położyłam ją na umywalce dość niedbale, przez co wpadła do jej środka. Nie
przejmując się tym, rozsznurowałam rzemyki gorsetu i pozwoliłam mu swobodnie
opaść na ziemię, rozpięłam gildyjny płaszcz, który lekko zsunął mi się z ramion
mimo przemoczenia. Następnie pozbyłam się długich butów, bluzki i spodenek oraz
bielizny. Naga wkroczyłam pod prysznic i odkręciłam kurek z ciepłą wodą.
Zsunęłam się po ściance prysznica
i podkuliłam nogi obejmując je ramionami. Pozwalałam, by ciepła woda moczyła me
białe włosy, przez co przyklejały mi się do twarzy, sama beznamiętnie wpatrując
się przed siebie.
Byłam w Gildii tak, jak chciała
matka, ale co to zmienia? Dalej muszę pomścić klan, o którego istnieniu do
niedawna nawet nie widziałam, walczyć, a może i zginąć za osoby, których nigdy
nie znałam. Jestem w zupełnie obcym dla mnie miejscu, całkiem sama – bo
Yoshito, mimo pokrewieństwa i pewnej chwilowej zażyłości, nie mogę liczyć jako
towarzysza. Moją jedyną rodzinę i, o zgrozo, ostoję zostawiłam w Akatsuki, w
postaci Sasuke. Już nawet nie miałam siostry.
Na dodatek, ciągle czułam się
wrogiem w swojej własnej głowie. Wciąż było tam coś nie tak, coś co powinno się
tam znajdować i mogłam przysiąc, że znajdowało! A ja wciąż nie mogłam uzmysłowić
sobie, czym To tak właściwie było. Dodatkowo ten facet, który uparcie nie opuszcza
moich snów i to „Kocham cię”, ta świadomość istnienia miłości, którą do niego
czułam. To wszystko mnie dobijało.
Jednak starałam się spychać to na
odległe krańce mojej świadomości, bo ostatnimi czasy myślenie nie przyniosło mi
niczego dobrego. Alkoholizm, nimfomania, całkowite ześwirowanie przez profile
osobowe osób, które przesłuchiwałam. Dopuściłam się całkowitej degradacji,
zatracając samą siebie. A teraz na powrót muszę w sobie odnaleźć tego
dzieciucha, którym byłam wstępując do organizacji. Jednak nie byłam już
dzieckiem, miałam w końcu dziewiętnaście lat.
Czułam jednak, że w procesie tym
może mi pomóc mężczyzna znajdujący się za ścianą. Przy nim bowiem czułam, że
wracam do normalności. Do bycia tą dziewczyną, co kiedyś. Wiedziałam jednak, że
nie będę taka sama. Już nigdy nie wrócę całkowicie do tego, kim byłam. Tamta
Hanami została stracona na tej cholernej kupce trupów, która mi się śni po
nocach. A może jednak później?
Od moich rozmyślań odwróciło mnie
pieczenie skaleczonych dłoni. Świeże rany polane wodą jednak sprawiają mały
ból, który mnie ocucił. Westchnęłam cicho, wstając i namydlając się mimo
nieznośnego uczucia w dłoniach.
Liczyła się teraźniejszość, liczyło
się tu i teraz. Liczyło się tylko to, by dostać się do skrytek w Gildii i
wyciągnąć plik kartek z dziennika matki, i dowiedzieć się, co się stało z tym
cholernym dzieckiem Sasuke. A może nawet czegoś więcej odnośnie klanu Shin.
Wyszłam z łazienki, ubrana w
znalezioną koszulkę i używaną wcześniej bieliznę, co wcale nie było przyjemne.
Obładowana byłam naręczem przemoczonych ubrań, które zawiesiłam na sznurku,
który znikąd pojawił się w pomieszczeniu. Wisiały już na nim rzeczy mężczyzny –
płaszcz i kamizelka na kształt gorsetu. A pod nimi leżała biała maska
pełnoprawnego Skrytobójcy z wymalowanym na niej czerwonym wzorem.
Maska! Znaczyć to mogło tylko
tyle, że Kenshi nie miał jej na
twarzy. A skoro nie miał jej na twarzy, to była ona widoczna. A jeżeli była ona
widoczna i działała na mnie tak samo, jak jego cudowne oczy, to byłam stracona.
Zawiesiłam swoje rzeczy do
wyschnięcia, ustawiłam buty pod ścianą i odliczając do dziesięciu i oddychając
głęboko, przygotowywałam się mentalnie do spojrzenia na jego twarz.
W końcu odwróciłam się i zamarłam.
Był piękny. I to nie była piękność taka, jak u Yoshito czy Sasuke, którym urody
odmówić nie można było. To nie była nawet przystojność, bo to stanowczo zbyt
oględne stwierdzenie. On był piękny! Z tymi jego czarnymi oczami i brązowymi
końcówkami nieskładnie opadającymi na czoło. Z twarzą lekko opaloną i tym
szatańskim uśmiechem, który ukazał się zaraz po tym, gdy zauważył moją reakcję.
Na trzęsących się nogach, przełykając
ślinę, podeszłam do stolika, za którym się ulokował, a on w tym czasie
otaksował mnie wzrokiem. Nie przejęłam się tym zbytnio, bo przywykłam do
przedmiotowego traktowania mojego ciała. Zresztą, ja chamsko robiłam to samo,
wpatrując się w jego niesamowicie piękną twarz, która nie traciła na urodzie,
nawet w zestawieniu ze zwykłym, luźnym podkoszulkiem i spodniami.
Usiadłam naprzeciwko niego, a ten
bez pytania chwycił za moje dłonie i za pomocą medykamentów przygotowanych na
stoliku (dopiero teraz je zauważyłam, gdyż zbytnio byłam zaaferowana jego wyglądem)
zaczął opatrywać moje rany.
- Dlaczego zostałeś zabójcą? –
zapytałam, nim zdołałam powstrzymać to bezsensowne pytanie.
- A kim miałbym zostać? – spytał.
Modelem, kochankiem, żebrakiem,
który dzięki kobietom stałby się bogaczem – pojawiło mi się w głowie, ale nie
odpowiedziałam.
- Dlaczego pytasz? – odparował
kolejnym pytaniem, unikając odpowiedzi na moje.
- No, bo… - zaczęłam.
Twoja uroda marnuje się pod tą
maską – pojawiło mi się w głowie.
- Musiałem, ponieważ mój starszy
brat był Shi no namidą, którą i ja
później się stałem – odpowiedział ni z tego, ni z owego.
- Aha – mruknęłam.
Przez przypadek moje oczy
powędrowały w kierunku jego i z przestrachem zauważyłam, że ten wpatruje się w
moją twarz, zamiast patrzeć na ręce.
- Jesteś urocza – powiedział po
chwili, kończąc obwijać bandażem moje dłonie.
Poczułam, jak na policzki wstępują
mi rumieńce, na których chwilę później znalazła się jego dłoń. Przez gest ten
dostałam palpitacji serca, ale ten nie przejmując się moimi dolegliwościami,
delikatnie zsunął zbłąkany kosmyk białego włosa z mojej twarzy.
- Idę się umyć – rzekł.
W odpowiedzi wydusiłam z siebie
coś niezrozumiałego, co zabrzmiało, a przynajmniej miałam taką nadzieję, jak
„ok”.
Usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi
i energicznie rzuciłam się twarzą na blat stolika. Krzycząc w duchu na siebie i
na swoją głupotę, uderzałam w mebel, katując go za swoje niepowodzenia.
Nie potrafiłam zrozumieć własnego
zachowania, ani pojąć, dlaczego przy nim moje serce szaleje, jak podczas
dobrego seksu. Właściwie to szalało mi nawet bardziej! Wciąż czułam to
denerwujące pieczenie na twarzy i te głupie motyle w brzuchu. Dlaczego
reagowałam tak, a nie inaczej w zetknięciu z jego oczami i takie, a nie inne
wrażenie wywarła na mnie jego twarz? Nie możliwym przecież było, by ktokolwiek
był tak nieziemsko piękny! Zachowywałam się przy nim, jak zakochana nastolatka,
której w oko wpadł jej sensei. A przynajmniej tak zachowywała się Aanami, gdy
zauroczyła się kiedyś wujkiem Kibą. Właśnie, ZAKOCHANA! Czyżbym i ja się w nim
zakochała? Mimo, iż znam go od niedawna i nie wiem o nim praktycznie nic,
oprócz tego, że ma nieżyjącego brata, pomścił klan i nazywają go Szermierzem. Czy
stało się to, dlatego że był moją bratnią duszą i dobrze się czułam w jego
towarzystwie?
Usłyszałam dźwięk przesuwającego
się zamka i energicznie się podniosłam, odpuszczając stolikowi winy, których
nie popełnił i zaprzestając jego katuszy. W mojej głowie pojawiło się jedynie
„Dlaczego tak szybko”, choć szybko przebiła to myśl, dotycząca tego, w jakim
stopniu Kenshi wyjdzie ubrany z
łazienki. Czułam, że widok jego ciała pozbawionego koszulki i z kroplami wody,
sunącymi po klatce, które skapywały z jego brązowych włosów, byłby dla mnie
torturą gorszą, niż ta, którą chwilę wcześniej praktykowałam na stoliku.
Zacisnęłam dłonie w pięści,
czekając na moment rozstrzygnięcia tego, czy moje fantazje znajdą potwierdzenie
w rzeczywistości. Lecz, ku mojemu rozczarowaniu i jednocześnie uldze – miał na
sobie koszulę, identyczną, jak ta moja.
- Chcesz herbaty? – zapytał i nim
zdążyłam odpowiedzieć, stał przede mną kubek z parującą cieczą.
Skąd on wziął czajnik, herbatę i
kubek, a dodatkowo, kiedy on to zaparzył?
- Och, wszystko było w szafie, a
woda się gotowała cały czas. Nie słyszałaś, jak głośno gwizdał czajnik? –
spytał, siadając naprzeciw mnie.
Czajnik? Gwizdał? Przed chwilą?
Czyżbym podczas analizy mojego zachowania, tak wyłączyła się ze świata, że aż
tego nie słyszałam?! Zresztą, skąd on wiedział o moich rozmyślaniach
dotyczących herbaty? Błagam, niech on tylko nie czyta w myślach!
- Nie, nie czytam w myślach –
rzucił obojętnie, a ja spojrzałam na niego przerażona.
Zaśmiał się pod nosem, a śmiech
ten niezniekształcony przez maskę, brzmiał niezwykle uwodzicielsko. Nabrałam
powietrza w policzki z oburzenia, na co jego rozbawienie się pogłębiło.
- Niektóre twoje reakcje są łatwe
do przejrzenia. Nie mówię jednak, że jesteś przewidywalna, bo drugiej tak
nieprzewidywalnej osoby, jak ty, jeszcze nie spotkałem. Ale wiesz co, mimo to,
że wiem o tobie niewiele więcej, niż ty o mnie, to dobrze się przy tobie czuję
– rzekł. – Chyba jesteśmy bratnimi duszami – dodał.
Zdębiałam. On na bank czytał w
myślach, a teraz się ze mnie nabijał. To było więcej, niż pewne, gdyż
niemożliwością było, by czuł to samo, co ja, myślał to samo, co ja i miał takie
same emocje wobec we mnie, co ja wobec niego.
- Nie, nie żartuję – rzekł. –
Naprawdę jesteś urocza – dodał, chowając uśmiech za pomocą kubka z herbatą.
- Jesteś bardzo wylewny, jak na
mordercę – zripostowałam, starając się uspokoić serce, które po jego
stwierdzeniu skakało z radości.
Ten wzruszył jedynie ramionami.
- Możliwe. Jestem trochę rąbniętym
mordercą. Po za tym, czuję że przy tobie nie muszę się kryć tak, jak ty to
robisz przed całym światem. Tylko nie przede mną – rzekł, pochylając się nad
stołem i zaglądając w moje oczy, przez co jego twarz znalazła się
niebezpiecznie blisko mojej.
Mogłam poczuć jego ciepły oddech
otulający moją twarz i zatracić się w jego oczach, nim jednak to zrobiłam, ku
mojej chwilowej uldze, odsunął się na bezpieczną odległość.
- Skąd wiesz, że się przed tobą
nie chowam? – spytałam, podnosząc kubek z herbatą do ust, by za jego pomocą
ukryć uśmiech zadowolenia.
- Bo przy mnie czujesz się dawną
sobą – rzekł. – Zgadłem?
Nie odpowiedziałam.
- Strzelając dalej, masz w sobie
pustkę, którą tuszuje moja obecność. Może ci się wydawać, że ją wypełnia, lecz
jest to kłamstwem. To ułuda, dająca ci chwilowy spokój – dodał.
Zachłysnęłam się herbatą.
- Wiesz, skąd to wiem? – spytał,
wpatrując się w moją twarz z całą natarczywością swojego spojrzenia. – Bo ja
czuję to samo. Jesteśmy dla siebie lekami na zranione dusze. Dlatego potrafimy
rozumieć się bez słów – dodał.
Odważyłam się spojrzeć w jego
oczy. Głęboko w swoją świadomość wbiłam kotwicę, by nie pozwolić się porwać tej
głębi.
- Dlaczego by tego nie wykorzystać
– zapytałam rzeczowo – skoro potrafimy sobie chwilowo pomóc?
- A czy ja mówię, że tego nie
wykorzystamy? – spytał, przenosząc spojrzenie na sufit, przez co stał się
odległy, a jego słowa zmuszały do rozmyślań. – Sprowadzę twoją umęczoną,
zagubioną duszę z powrotem do twojego ciałka, a ty to samo zrobisz z moją –
dodał.
Uśmiechnęłam się pod nosem,
zadowolona z warunków umowy. Jego spojrzenie zsunęło się z sufitu na moją twarz
i spoczęło na niej na dłuższą chwilę.
- Nie powiem nikomu, że jesteś
brzydka. Nie lubię kłamać – rzekł.
Wstał i podszedł do mnie, siadając
mi za plecami. Objął mnie ramieniem i zmusił do oparcia się o jego klatkę
piersiową. Jego głowa spoczęła na moim lewym barku, a włosy załaskotały
odsłoniętą szyję i policzek, na których pozostawił również muśnięcia warg.
Przymknęłam oczy zadowolona, a moim sercem zawładnęły kłamliwe palpitacje,
wywołane miłością zmyśloną, której moja dusza niezbędnie potrzebowała.
- Kurację czas zacząć – szepnął mi
cicho do ucha.
Siedzieliśmy tak przez dłuższą
chwilę. Po jakimś czasie Kenshi wstał
i zgasił światło. Ułożyliśmy się na złączonych futonach i przytuleni do siebie
zasnęliśmy. Mimo fantazji seksualnych dotyczących jego ciała, nie czułam
potrzeby fizycznego zbliżenia. Wiedziałam, że tym, co nas połączyło nie była
jedynie umowa. Było to swego rodzaju uczucie, które obojgu nam było potrzebne.
Uczucie delikatne jak wietrzyk, niosący płatki wiśni, lekkie jak skrzydełka
motyla, dojrzałe jak dorodna pomarańcza. Nie była to miłość cielesna, lecz
duchowa. Taka, do której trzeba dojrzeć.
Ignorowałam uparcie wrażenie, że
miałam już jedną taką miłość. Miłość, która nie upłynęła i wciąż na mnie czeka.
Zwalczała je usilnie świadomość, że przecież nie mogłam zapomnieć o tak mocnym
uczuciu.
Obudziłam się rano, wciąż otulona
ciepłymi ramionami mojego mentora. Obróciłam się lekko w jego stronę, nie chcąc
go obudzić i ku memu zdziwieniu zauważyłam, że nie spał. Gdy zauważył, że
odkryłam jego małe oszustwo, uśmiechnął się lekko i pocałował mnie w nos, przez
co na mojej twarzy zakwitł zawstydzony uśmiech.
- Dzień dobry – rzucił szeptem.
Skinęłam mu głową niepewnie.
- Możemy przesiedzieć tu cały
dzień, a wieczorem wznowić trening. Przykro mi, ale musisz dzisiaj to zaliczyć
– dodał.
Westchnęłam i zaczęłam przebierać
nogami, niczym małe dziecko, przez co zrzuciłam z nas kołdrę. Chłopak zaśmiał
się pod nosem, a ja zawtórowałam mu tym samym.
- Co będziemy robić zamknięci
tutaj cały dzień? – zapytałam po chwili, patrząc na jego twarz i te cudowne czarne
oczy.
- A co chcesz robić? –
odpowiedział pytaniem, energicznie wstając.
Spojrzałam na sufit, zastanawiając
się nad jego pytaniem, gdy nagle po pokoju rozniosło się głośne burczenie w
moim brzuchu.
- Jeść – odpowiedziałam szybko,
nim on zdążył zareagować.
- Dobrze więc, zrobimy jedzenie –
rzucił, pomagając mi wstać.
Nie przejmując się wcale
przebieraniem w inne ciuchy niż te, które mieliśmy na sobie, podeszliśmy do
szafy w ścianie, której połowę, jak się okazało zajmowała kuchnia. Warto było
wspomnieć, że szafa ta ciągnęła się na całą szerokość ściany. I nie można
zapominać, że zarówno łazienka, jak i kuchnia były w pełni wyposażone.
- Tu nigdy niczego nie brakuje? –
zapytałam.
- Ci z Nowicjuszy, którym nie
udało się zaliczyć pełnego szkolenia, a których nie chciało się nam zabijać,
zajmują się, tak zwaną, administracją i zaopatrzeniem. Co tydzień obchodzą
wszystkie kryjówki i uzupełniają zapasy – rzucił, rozbijając jajko w jednej z
misek.
- Co gotujemy? – spytałam
ponownie, ignorując tę część wypowiedzi dotyczącą zabijania Nowicjuszy, którzy
nie przeszli treningu.
- A co chcesz? – ponownie
odpowiedział pytaniem, obracając się w moim kierunku i uśmiechając szelmowsko.
Zazwyczaj takie traktowanie moich
pytań nieźle by mnie zdenerwowało. Ale nie dzisiaj, byłam zbyt szczęśliwa, by
coś mogło zepsuć mój humor. A szczególnie ja sama.
- Zrób onigiri. Umiesz, no nie? –
spytał, patrząc na mnie poważnie, przez co oberwał ode mnie mąką, która nie
wiem kiedy znalazła się na małym blacie.
Spędziliśmy praktycznie cały dzień
w tym małym aneksie kuchennym, przygotowując i jednocześnie podjadając
jedzenie. Przez co zapasy się kurczyły i trzeba było wciąż coś dorabiać, a moje
śniadanie wyszło w porze kolacji. Ale wcale nie czułam się głodna, gdyż
stanowczo zapełniłam brzuch podczas gotowania.
Oczywiście nie obyło się bez walk
na jedzenie – głównie w ruch poszła mąka i ryż – przez co pokój był w strasznym
stanie. To był pierwszy raz, gdy robiłam tak głupie i nierozwijające rzeczy,
gdy nie musiałam być „zimną” Hanami. Zachowywałam się, jak zakochana idiotka,
jak dziecko, porzucając na bok osobowość zabójcy i było mi z tym dobrze! Bo
prawdę powiedziawszy, nigdy w moim życiu nie mogłam być po prostu dzieckiem.
Zawsze byłam ninja, geniuszem klanu Uchiha. Moimi zabawami były zabawy w
zabójców, od dziecka uczono mnie walczyć. Ale teraz… przy Kenshim czułam, że dorastam na nowo. Że wszystkie etapy, przez
które powinno przejść dziecko dojrzewając, odbywają się właśnie teraz. Ale
prawda była taka, że to nie ja dojrzewałam, lecz moja dusza, która powoli
wracała na swoje tory po wielu miesiącach zagubienia.
Nasza kolacja składała się z
ramenu, onigiri, obowiązkowego sushi, które jak się okazało uwielbiał
Szermierz, dodatkowo zrobiliśmy dango (ledwo nam wyszło) i wiele innych potraw,
o których zjedzeniu nawet nie mogliśmy pomyśleć. Ale czego innego można się
było spodziewać po wspólnym, całodniowym gotowaniu.
Ustawiliśmy to wszystko na małym
stoliku i nawet na to nie patrząc, zaczęliśmy nakładać nasze stroje
Skrytobójców. Zrzuciłam ubrudzoną jedzeniem koszulę i nałożyłam na siebie
bluzkę i spodenki z wczoraj – które zdążyły wyschnąć. Następnie założyłam
płaszcz i gorset, który zawiązać pomógł mi Kenshi.
- Widziałeś gdzieś moją maskę? –
zapytałam Szermierza, gdy nigdzie nie znalazłam tego pomalowanego czarną farbą
kawałka drewna.
Ten odwrócił się w moją stronę,
przerywając na chwilę grzebanie w szafie i uśmiechnął się szelmowsko.
- W zlewie, kochanie, w zlewie –
rzucił i wrócił do przeszukiwania półek.
Zignorowałam motylki i rumieńce na
twarzy, które pojawiły się po słowie „kochanie” i ruszyłam do łazienki. Jednak
mężczyzna miał rację i maska znajdowała się w zlewie, tak jak ją zostawiłam
poprzedniego wieczoru.
Z uśmiechem na ustach założyłam ją
na twarz i opuściłam pomieszczenie. Również ubrany w swój strój, z maską na
twarzy, Szermierz zdążył zgasić już światło i otworzyć okno. Podszedł jednak do
mnie i złapał za ręce, odkrywając znajdujące się na dłoniach bandaże. Następnie
wyjął coś z rękawa swojego płaszcza i jak się okazało, były to rękawiczki,
które po chwili założył na moje zabandażowane ręce.
- Zapasowe rękawiczki – rzucił,
nim zdążyłam jakkolwiek zareagować. – Przydadzą ci się dzisiaj – dodał.
***
Wzięłam głęboki oddech, po czym
rozpędzając się na małej przestrzeni dachu, przeskoczyłam na ścianę następnego
budynku. Złapałam się za ozdobną linię pomiędzy piętrami dachu i chwytając ją
mocno palcami, przesunęłam się w lewo, by następnie uchwycić znajdujący się
wyżej parapet okna. Podciągnęłam się i niepewnie na nim stając, szybko chwyciłam
za drążek znajdujący się nad oknem, który nie wiadomo po co tam zamontowano.
Ustawiony on był prostopadle do płaszczyzny ściany, więc musiałam przekręcić
ciało. Rozhuśtałam się lekko, by następnie, podciągając nogi, stanąć na owym
drążku. Obróciłam się w stronę przeciwną i przeskoczyłam na budynek, niemalże
zrośnięty ścianą z tym, którego się złapałam. Od początku był on celem moich
akrobacji, a inaczej dostać się do niego nie mogłam, gdyż znajdował się on za
daleko od poprzedniego, by przeskoczyć z jednego na drugi. Uderzyłam w twardą
powierzchnię dachu i podeszłam do czekającego na mnie Kenshi’ego.
Objął mnie ramieniem, gdy tylko
znalazłam się w jego zasięgu i cicho wyszeptał do ucha uwodzicielskim tonem:
„Zdałaś”. Uśmiechnęłam się szeroko pod maską i wtuliłam w ciało Szermierza,
ukryte pod płaszczem i gorsetem.
- Wracajmy do siedziby. Czas na
drugą fazę szkolenia – rzucił.
- Jaką? – spytałam.
- Masowe morderstwo – wytłumaczył
przyjaznym tonem, jakby takie tematy były niczym dziwnym i niepokojącym między
parą zakochanych.
***
- Jesteś pewna, że dasz radę? –
spytał Kenshi, gdy staliśmy na dachu
jednego z budynków we wsi, dwa dni drogi od Zamku. – W końcu to pięciu złodziei
– dodał.
Spojrzałam na jego maskę uważnie.
Przed poznaniem Szermierza pewnie zastanawiałabym się nad tym, czy dałabym
radę, chociaż zaraz po dołączeniu do Akatsuki, nawet nie pomyślałabym o tym,
żeby o tym pomyśleć. Zmieniłam się i straciłam swoją pewność siebie i swoich
umiejętności. Jednak będąc przy nim i będąc kochaną jego fałszywą miłością
czułam, że mogłam zrobić wszystko. Pięciu, żaden problem. Dziesięciu? Nic
prostszego. Ba! Czułam, że mogłabym wyeliminować całe miasto, gdybym tylko
zechciała! Moje możliwości były nieograniczone!
- Dam radę – rzuciłam, chcąc go
zbyć jak najszybciej i podejść do swojego zadania na zaliczenie.
- Dobrze, dobrze, dziecinko –
rzekł rozbawionym głosem. – Już masz mnie dość i mnie nie kochasz, nie? –
dodał, na co posłałam mu zdziwione spojrzenie.
Ten zaśmiał się cicho i nie mówiąc
nic więcej, przeskoczył na inny budynek. Wiedziałam jednak, że cały czas będzie
w pobliżu i będzie obserwował i oceniał moje poczynania. Można by się
zastanowić nad tym, czy ta próba była sprawiedliwa. W końcu „byłam” ze swoim
nauczycielem, mógł mnie więc potraktować ulgowo. Jednak miałam pewność, że tak
się nie stanie. Kenshi prędzej zginie
niż zignoruje polecenie z góry. I zapewne ja zginę, prędzej czy później, jeśli
nie przyłożę się do szkolenia.
Odetchnęłam głęboko i
przeskoczyłam na kolejny dach, by znaleźć się nad miejscem, gdzie spodziewałam
się znaleźć swoje cele. Była to piątka podrzędnych złodziejaszków, wracających
ze świętowania po udanym włamie. Zleceniodawcą byli mieszkańcy wioski, która
stale była okradana i gnębiona przez tę piątkę. Rodziny się złożyły, by
„zamówić” usługę w Gildii, która wcale tania nie była. Zapewne jako ninja i
jako członek Akatsuki na misji, nigdy nie zaatakowałabym pijanych osób, gdyż
nie było to honorowe zagranie. Jednak Skrytobójcy nie przejmują się takimi
małostkami i po prostu załatwiają zlecenie, uważając jednocześnie na to, by
zaangażować w to jak najmniej zabójców i najmniej z nich stracić.
Tak jak się spodziewałam,
kierowali się wzdłuż długiej, prostej uliczki, z której nie było ucieczki w
boczne przejścia. Szli, śmiejąc się i hałasując, prawdopodobnie jak najbardziej
się dało.
Rozprostowałam dłoń, a sztylet
matki znalazł się w mojej ręce, odzianej w rękawiczkę do skoków. Następnie
wpadłam na oryginalny pomysł - jednocześnie na zabawę i zabójstwo. Miałam
ochotę napędzić piątce takiego stracha, jakiego oni zapewniają mieszkańcom
wioski. Zemsta będzie słodka.
I śpiewająca – dodałam w myślach.
Czy w upalną noc, czy w deszczowy
dzień
Zawsze jest za mną Skrytobójcy
cień.
Zaśpiewałam czystym, dźwięcznym
głosem, przez co mężczyzna idący na tyle piątki zatrzymał się i rozejrzał się w
celu odnalezienia źródła głosu, a ja tylko na to czekałam. Rozpędziłam się i
zeskoczyłam z dachu, lądując prosto na jego barkach i sztyletem przecinając
jego tętnice szyjną, by następnie odbić się od jego upadającego ciała i
przeskoczyć na budynek, znajdujący się naprzeciwko tego, na którym stałam przed
chwilą. Jego ciało upadło ze stłumionym hukiem w momencie, gdy wspięłam się na
dach i schowałam w cieniu.
Towarzysze złodzieja zauważyli
jego leżącą sylwetkę i podeszli do niej, by po chwili zauważyć, że jest on
martwy. Wstali szybko i odsunęli się od ciała, rozglądając niepewnie po
dachach.
Czy w jasności mrok, czy w ognia
blask,
On zawsze tuż za mną jest.
Choć ukryję się, choć zmienię
twarz
Cokolwiek zrobię, on wciąż
znajdzie mnie.
Zaśpiewałam, wciąż się
przemieszczając, by nie mogli znaleźć źródła głosu i jednocześnie oczekując
momentu, aż jeden z nich odłączy się od reszty. Co, ku mojej uldze, stało się
po chwili, gdy jeden z nich podczas cofania się od ciała, potknął się i upadł.
Zleciałam z nocnego nieba za jego plecy i nim zdążył zareagować skręciłam mu
kark jednym, energicznym ruchem, by następnie, ponownie ukryć się na dachu, po
przeciwnej stronie ulicy, niż byłam. Pozostało ich już tylko trzech.
Choć odwrócisz wzrok, choć
pogubisz się
On zawsze odnajdzie cię.
Kontynuowałam, a ci, widząc śmierć
kolejnego z towarzyszy, rzucili się do chaotycznej ucieczki przed siebie, przez
co i ja musiałam przyspieszyć.
A kiedy już na oczy twe opadnie
ciemnista mgła
On ostrze swe wyczyści wnet, a
ślady zgubi w odłamkach szkła.
Zaintonowałam w zmienionym tempie,
a głos nawet nie zadrżał mi z wysiłku. Zeskoczyłam z dachu i zaczęłam cicho
biec za trzymającą się razem dwójką złodziei, którzy oddzielili się przez
zmęczenie od prowadzącego. Użyłam Kuchiyose:
Raikō Kenka, by przyzwać shurikeny, którymi rzuciłam w tyły ich stawów
kolanowych, przez co przewrócili się i nie mogli dalej biec. Podeszłam do
jednego z nich i śpiewając:
Choć nieznana twarz, choć nieznany
cień
Wiesz, że to jest właśnie ten.
Choć ukryty ruch i ostrza blask
Przed nim nie ucieknie się.
Podniosłam jego głowę za włosy i
poderżnęłam gardło za pomocą sztyletu matki. To samo zrobiłam z drugim,
ignorując jego skomlenie o litość. Następnie wytarłam ostrze o ubranie jednego
z nich i wskoczyłam na jeden z dachów, by dogonić ostatniego.
Bo Skrytobójcy są wśród nas, pod
maską kryją swój cień
A kiedy wszyscy idą spać, oni
rozpoczynają swój dzień.
Dokończyłam, pojawiając się przed
ostatnim i wbijając sztylet w jego brzuch, i pociągając nim w górę, rozrywając
jego narządy wewnętrzne. Upadł na ziemię ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy,
gdy wyciągnęłam z niego ostrze sztyletu. Ponownie wytarłam ostrze, używając do
tego ubrania złodzieja i zostawiłam go wykrwawiającego się na ziemi. Wskoczyłam
na jeden z dachów i skierowałam się w sobie tylko znanym kierunku, by uciec z miejsca zdarzenia.
- Ciekawie pomyślane, dobrze
wykonana robota – pochwalił mnie Kenshi pojawiając się znikąd u mojego boku.
Zatrzymałam się i spojrzałam na
niego uważnie.
- Mówisz? – spytałam ironicznie. –
Czyli zdałam? – dodałam retorycznie.
- Owszem – odpowiedział z
iskrzącymi z radości oczyma. – Skąd znasz hymn Skrytobójców? Nie byłaś przecież
na inauguracji szkolenia – dodał.
- To jest hymn Skrytobójców? Matka
śpiewała mi to jako kołysankę – odpowiedziałam, szczerze zdziwiona.
Fajnie wiedzieć, że moja matka od
dziecka wypaczała moje życie, śpiewając mi do snu hymn organizacji zrzeszającej
zabójców. Chociaż tekst wypaczał sam w sobie.
- Wracajmy – rzucił i
skierowaliśmy się w stronę Zamku.
***
Pierwszego dnia podróży jednak, Kenshi musiał mnie opuścić, gdyż
spotkaliśmy innego Skrytobójcę z sekcji powiadomień, który przyniósł zwój ze
zleceniem dla Szermierza. Jednak, by nawet bez jego obecności przyjęto mnie do
gildii, mój sensei musiał wypisać potwierdzenie zdania przeze mnie egzaminu.
Przez co mogliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę.
- Gdzie masz misję? – zapytałam,
gdy odeszliśmy na bok, by odejść z zasięgu wzorku i słuchu adiutanta.
- Jakbyś nie zauważyła, sam
jeszcze nie otworzyłem zwoju, więc nie wiem – rzucił lekko podirytowany i na
pewno zdenerwowany tym, że będziemy musieli się rozstać.
- Ach... no tak – rzuciłam w eter,
podczas gdy ten zajął się wypisywaniem jakiegoś druczku, który znikąd pojawił
się w jego dłoni.
Było to zastanawiające, że rzeczy
których potrzebował, pojawiały się po prostu w jego dłoniach. Albo to ja, przez
zamyślenie omijałam momenty, w których je wyciągał.
- Będę tęsknić – rzuciłam.
- Ja też – dodał poważnie,
przenosząc spojrzenie na mnie. – Wiesz, że mogę nie wrócić? – spytał.
Skinęłam głową, dobrze zdając
sobie z tego sprawę. Przez wiele lat bycia shinobi, przywykłam do tego, że gdy
znajomy idzie na misje, może już z niej nie wrócić. Taka już kolej rzeczy.
- Nie załamuj się wtedy, okay
mała? – rzucił.
Prychnęłam pod nosem.
- To tylko fikcyjna miłość –
powiedziałam w swojej obronie.
Wiedziałam jednak, że gdyby Kenshi faktycznie nie wrócił, przybiłoby
mnie to w jakimś stopniu. W jakimś stopniu podłamałoby mnie to i byłabym smutna.
Jednak szanse na to były niewielkie, bo Szermierz był w rzeczywistości dobrze
wyszkolonym zabójcą.
Skończył pisać świstek i przekazał
go w moje ręce. Następnie wstał i rozejrzał się w obie strony, jakby
sprawdzając czy jesteśmy sami. Chwycił moje dłonie i zmusił do wstania.
Następnie zdjął moją i swoją maskę, dzięki czemu ponownie mogłam zachwycić się
jego piękną twarzą. Jego ciepłe palce spoczęły na moim policzku, a wargi
dotknęły moich. Złączyliśmy nasze usta w delikatnym, niemalże niewinnym
pocałunku, by następnie pogłębić go, ale nie w sposób zwierzęcy i seksualny.
Nasz pocałunek wciąż pozostał delikatny i taki jakim był. Oderwał się ode mnie
po chwili, gdy zabrakło nam oddechów.
- Żegnaj – rzucił, po czym założył
swoją maskę i odszedł w sobie tylko znanym kierunku.
Patrzyłam chwilę w miejsce, gdzie
jego sylwetka zniknęła mi z oczu między drzewami i westchnęłam cicho, ignorując
uczucie każące mi za nim biec. Założyłam maskę na twarz i wróciłam do posłańca,
przekazując mu świstek od Kenshi’ego i
bez słowa ruszyłam razem z nim, skacząc po drzewach w stronę Zamku.
***
- Gratuluję zdania testów, Shi no
namido – powiedział jeden z zabójców, prowadzący mnie do skrytki mojej matki.
- Dziękuję – mruknęłam cicho. Od
czasu odejścia Kenshi’ego czułam się
bowiem obca w tym miejscu. To on sprawił, że czułam się przynależna do gildii.
- Jutro będziesz mogła wybrać
maskę. Szkoda, że wzór twojej matki został zajęty – rzucił mimochodem, chcąc
pewnie jakoś podtrzymać rozmowę, by nie kluczyć po ciemnych korytarzach w całkowitej
ciszy.
- Wzór mojej matki? – spytałam.
- Ach, no tak. Zapomniałem, że
jesteś wyjątkowym, nieobeznanym spadkobiercą – rzekł. – Po przyjęciu do Gildii
dostajesz białą maskę członka, którą ozdabiasz wybranym przez siebie wzorem.
Każdy Skrytobójca ma inny i stanowi on całość z jego gildyjnym imieniem –
zapewnia mu nierozpoznawalność i jego własny znak – wytłumaczył. – Jednak w
wypadku śmierci jednego z zabójców, nowo przyjęty może wymalować sobie jego
znak i wybrać jego imię, by przedłużać jego sławę. Dużo osób się na to
decyduje, Kenshi tak uczynił – dodał.
– Szkoda więc, że imię twojej matki jest niedostępne.
- Tak, wielka szkoda – rzuciłam od
niechcenia, choć tak naprawdę, nigdy nie chciałam przejąć jej sławy.
Między nami zapanowała cisza,
która była mi na rękę i której nie miałam zamiaru przerywać.
- To tutaj – rzekł, wskazując mi
jedną z licznych szufladek wsuniętych w ścianę.
Gdy odszedł, pozostawiając mnie
samą w pustym korytarzu, wyjęłam szufladę i zajrzałam do jej środka. Była w
niej, tak jak się spodziewałam, tylko jedna rzecz – czarny woreczek. Woreczek,
w którym znajdowały się kartki z dziennika, a w nich prawda. Prawda o mnie, o
Aanami, o dziecku, o klanie Shin. Prawda o wszystkim, co wydarzyło się
dziewiętnaście lat temu. Nie otworzyłam go jednak. Nie chciałam tego robić, nim
nie złożę w całość dziennika. Zapieczętowałam woreczek w gwiazdkach i wsunęłam
szufladę na miejsce.
Matka specjalnie schowała tutaj
ten woreczek. Wiedziała, że bez przyjęcia do gildii i zdania egzaminu nie będę
wstanie go dostać. Wiedziała, że będę go chciała. To takie smutne, że już dawno
zaplanowane było to, że tu przyjdę, to że dostanę się do Gildii i stanę się Shi
no namidą.
Z cichym westchnieniem, zaczęłam
się kierować w stronę powrotną korytarzem, którym tutaj dotarłam.
***
Szedłem spokojnie przed siebie,
oczekując aż osoba, która mnie szpieguje się ujawni. Nie zawiodła ona moich
oczekiwań, pojawiając się kilka kroków przede mną.
- Ach, to ty – rzuciłem,
jednocześnie ukradkiem przygotowując się do walki.
- Owszem – powiedziała osoba. –
Zapewne wiesz, co teraz nastąpi.
- Zapewne wiem – zripostowałem. –
Dzięki czemu to zawdzięczam?
- Osobiście nic do ciebie nie mam,
jesteś spoko kolesiem. Tylko wiesz, psujesz plany. To nie tak miało wyglądać –
odpowiedziała mi osoba.
- Plany?
- Bo widzisz, zbytnio się do niej
zbliżyłeś i oboje wiemy o co mi chodzi. Niestety koliduje to z torem, który
został dla niej wytoczony – rzekł niby smutnym głosem. – Rozumiesz mnie prawda
– nie jesteś tym, z kim powinna być.
- I to jest powód? – spytałem.
- Owszem – padła szybka odpowiedź.
- A jakie to plany? – dopytywałem.
- Cóż, to mało ważne. Wiedz, że po
prostu nie wrócisz z tej misji żywy. A ona może pobędzie trochę smutna, ale
wróci na odpowiedni tor tak, jak powinna. I wszyscy będą szczęśliwi – rzuciła
postać.
- Wiesz, że nie poddam się bez
walki?
- Och, na to liczę –
odpowiedziała, śmiejąc się demonicznie.
Ruszyliśmy na siebie.
***
- To wszystko, prawda? – zapytałam
siedzącego przede mną starszego zabójcę, który podpisywał ze mną papiery przyjęcia
do gildii.
- Och, jeszcze jedno – maska! Nie
możemy zapomnieć o najważniejszym! – rzucił. – Wybrałaś już jakiś wzór, który
wymalujesz, czy może wybierasz gotową? – spytał, podchodząc do długiej szafy, w
której zapewne znajdowały się czyste, białe maski.
- Jeszcze nie. A jakie są do
wyboru? – spytałam.
- Och, mamy całkiem duży wybór. To
był trochę nieudany tydzień – rzekł, smutno kiwając głową, jakby rozmyślając o
swoich zmarłych towarzyszach. -
Szczęście, że mamy tak utalentowanych Nowicjuszy z takich dobrych klanów,
jak ty i twój kuzyn, Shi no namido – dodał. – Maski, które możesz wybrać,
znajdują się za tą gablotą – powiedział, wskazując na zaszkloną szafę, w której
znajdowało się dwanaście masek.
Zaczęłam się im uważnie
przypatrywać, zastanawiając się jakie zwariowane imiona są im przypisane.
Prawie żadna z nich mnie nie zaciekawiła i już miałam zamiar powiedzieć
zabójcy, że sama coś namaluję, gdy mój wzrok padł na ostatnią z masek.
Zamarłam.
Ostatnią była ta, którą tak często
ostatnio widziałam. Ta, której przyglądałam się z bliska nie raz. Ostatnią była
ta, której właściciel miał nieziemskie oczy i cudownie piękną twarz. Kenshi. Umarł, zostawiając mnie samą w
tej cholernej Gildii. W końcu zrozumiałam, czym było to natarczywe uczucie,
które podczas pożegnania kazało mi za nim biec – czułam, że nie wróci.
Złapałam się za lewy nadgarstek,
mocno ściskając, by uspokoić uczucia, które mnie zalały i nie dać niczego po
sobie poznać przed zabójcą. Odliczyłam spokojnie do dziesięciu, uspokajając w
ten sposób łzy, które cisnęły mi się do oczu.
Umarł! A ja czułam się potwornie,
mimo iż obiecałam, że tak nie będzie. Odetchnęłam głęboko i już miałam pytać
zabójcę, kto go zabił, lecz powstrzymałam się. Kenshi potępiłby takie zachowanie. Nie chciałby, bym go pomściła.
Nie taka była rola zabójcy w Gildii. Skrytobójca nie ma własnych pragnień i
motywacji zabójstwa, on wykonuje tylko polecenia. A Szermierz był ściśle
podporządkowany regulaminowi panującemu podczas misji – liczyło się tylko
zlecenie, nic więcej. Więc nie mogę podkopać pamięci po zmarłym, czyniąc coś,
czego on by nie poparł.
- I jak, wybrałaś coś? – spytał
starszy morderca, podchodząc do mnie.
- Owszem, chcę tę – powiedziałam,
wskazując na maskę Szermierza.
- Kenshi! Dobry wybór. Szkoda mi chłopaka, bo młody i uzdolniony.
Nie dotarł nawet do celu misji, gdy ktoś go zaatakował – rzucił. – Cieszę się
jednak, że chcesz kontynuować jego dzieło i rozsławiać jego imię. On sam
przejął wzór po innym zabójcy – dodał.
- Zaraz wymaluję ci ten wzór i
dostaniesz swoją maskę – powiedział, podchodząc do stołu obstawionego farbami,
znajdującego się przy przeciwległej ścianie do gabloty.
- Był twoim mentorem, prawda? –
zapytał.
Mentorem, kochankiem, lekiem,
spełnieniem, pewnością siebie, miłością, drugą połówką, wypełniaczem dziury,
oszustwem – odpowiedziałam w myślach.
- Tak – rzuciłam cicho do zabójcy,
nie interesując się nawet tym czy usłyszał.
Kenshi umarł,
umarła motywacja do bycia w tym miejscu. Czas wrócić do domu, do jedynej osoby
na świecie, która mi pozostała. Do Sasuke.
Nie będę jednak tym samym
zagubionym cieniem Hanami. Będę sobą. Ulepszoną, inną, uleczoną. A wszystko
dzięki mocy fałszywej miłości. Kenshi umarł,
lecz ja muszę żyć.
Świat bywa niesprawiedliwy. Nie
dał mi umrzeć razem z nim
---
I żeby nie było, że Hanami nie wstawiła rozdziału w styczniu :)
Akcja z Kensh'im potoczyła się tak, a nie inaczej i mam nadzieję, że nie macie mi jej za złe. Bądź co bądź była trochę wredna dla Hanami w tym rozdziale ;)
Opowiadanie skończyło 3 lata, a ja ominęłam jego urodziny przez szkołę ;/ Ten rok nie był zbytnio owocny w rozdziały, ale można nazwać go udanym. Jesteśmy już w połowie fabuły opowiadania ;> I jestem pewna, że nie zmieszczę się w planowanych 50 rozdziałach :>
Mam nadzieję, że się podoba i przypomina trochę tego Kenshi'ego z opisu ;P
Pozdrawiam,
Hanami
Serio? I to cudo nie ma komentarzy?
OdpowiedzUsuńNo, awięc:
Szacun! To jest świetne! Gratuluję!
Btw zapraszam wszystkich do mnie na bloga, un! Nowa eksplozja już błysnęła (5 rozdział!). Komentarze, obserwacja i czytanie mile widziane ^w^
http://sztuka-to-eksplozja-katsu.blogspot.com/
Jak widać - nie ma ;> Już ma jeden. Dziękuję za miłe słowa :)
UsuńGdy znajdę chwilę czasu może wpadnę na twojego bloga.
Pozdrawiam, Hanami
Jashinie weź mnie i zabij, naprawdę miesiąc temu dodałaś rozdział a ja do tej pory go nie przeczytałam?! Och bogowie... wybacz to zaniedbanie ;__;
OdpowiedzUsuńDobra, spróbuję tu nasmarować jakiś komentarz dotyczący obydwóch notek:
Całkiem fajnie pomyślane z tą Gildią Skrytobójców i trochę szkoda, że tak szybko porzucasz ten pomysł. Chyba, że to tylko takie zakończenie wprowadzające w błąd? W każdym razie chętnie jeszcze co nieco bym o tym wszystkim poczytała, na przykład zabrakło mi innych adeptów w trakcie szkolenia. Nawet jeśli Hanami była w grupie z Yoshito, to można było coś o nich wspomnieć, albo o tej całej inauguracji szkolenia.
Wow, tym fragmentem z Konan mnie zdziwiłaś. Serrio jakaś taka szalona, no i też coś ma z pamięcią, nie? Nie mogła sobie przypomnieć imienia Toriego, tak jak Hanami.
Sama mam braki w pamięci jeśli chodzi o szczegóły z poprzednich rozdziałów, więc zastanawiam się, czy już gdzieś było wspomniane o tym, że Sakura jednak żyję? Bo zakładam, że tak, Konan mówiła o niej w taki sposób..
Hej hej hej, czy ten koleś, kolega Hiro, to Tori?! ;o
No i kto zabił Kenshiego, za to, że psuje plan? Czyżby też Tori? Albo ktoś na jego usługach? Jeśli tak, to nie mogę doczekać się kolejnego spotkania z Hanami no i tego, kiedy sobie w końcu przypomni!
W ogóle, tyle się już w tym opowiadaniu wydarzyło, a to dopiero połowa! Nooo, jestem pod wrażeniem, że masz jeszcze tyle pomysłów :D
Podoba mi się cały pomysł tego mini romansu z Kenshim. Wgl to w jaki sposób go opisywałaś *.* no i ich relacja była taka.. nietypowa. Mam nadzieję, że faktycznie Hanami została 'uleczona' i zacznie wracać na prostą. No i mam też nadzieję, że to oznacza poniekąd powrót Toriego!
Faktycznie w tym rozdziale Hanami była wyjątkowo urocza, przynajmniej w tych swoich reakcjach na Kenshiego. Taka odmiana od tego jej 'zepsutego', morderczego wcielenia z poprzednich notek.
Myślałam, że Hanami jako wzór maski wybierze chmurki Akatsuki, a tu jednak postanowiła upamiętnić Kenshiego.
Dobra, jestem mega ciekawa co tam jeszcze wymyśliłaś :D
A z takim spraw mniej przyjemnych, to w poprzednim rozdziale wyłapałam mase powtórzeń. Nie wiem jak innym czytelnikom, ale przynajmniej mi strasznie rzucały się w oczy. Chyba jestem trochę uczulona na ich punkcie xd
Pozdrawiam, buziaki ;3
Ciesze się, że ci się podobało :)
UsuńMotyw Gildii na pewno przewinie się jeszcze kilka razy, ale ponieważ muszę przyspieszyć akcję to zmieniam jej miejsce ;>
Fragment z Konan miał zdziwić :P Nie, nie było wspominane o tym, że żyje, chociaż nie powiem, że nie byłby to ciekawy zwrot akcji ;P
Owszem, to był Tori :> Jednak to nie on był mordercą Kenshi'iego. Oni się nie widzieli na oczy, a Kenshi znał swego zabójcę ^^
Dziękuję za miłe słowa :)
Pozdrawiam, Hanami